/

01/10/2021

Część 10.


„Przypominają mi się tylko te koncerty, które miały szczególne okoliczności i też nie wszystkie, bo tego było sporo. Niespodzianki na nich bywały nie zawsze dla mnie przyjemne a zaskoczenia były czasem wręcz okropne. I ze wszystkiego tego trzeba było zawsze wybrnąć, bo jak nie ma się alternatywy to się kocha to, co się ma!”


Tomasz Trzciński:  Jakim przeżyciem było dla Pani nagrywanie utworów na płyty? Wiele z tych dokonanych przez Panią nagrań uważa się przecież dzisiaj za wzorcowe (np. nagrane dla wytwórni Phillips „Scherza“ Chopina). Lubiła Pani nagrywać nagrywać muzykę na płyty?


Profesor Lidia Grychtołówna: Powiem tyle że przy tym ile w moim życiu zrealizowałam to ja mogłabym mieć dzisiaj o pięć razy więcej tyle płyt z nagraniami. Tych, które dzisiaj są jest właściwie bardzo mało w porównaniu do ilości nagrań dokonanych przez innych pianistów z mojej generacji. Teraz zaś młodzi nagrywają naprawdę bardzo dużo, w zasadzie każdy sam może sobie nawet nagrać płytę lub album CD. 


TT: Jak się to stało? Jest Pani przecież bardzo znaną pianistką, na pewno było w Pani życiu sporo propozycji od znanych firm fonograficznych?


LG: Wtedy, kiedy nagrywały jeszcze głównie te znane firmy miałam naprawdę masę propozycji. Ale ja – taka jest prawda – nie przepadałam za studio nagraniowym, i absolutnie za każdym razem im odmawiałam. Mówiłam że ja jestem osobą, która sprawdza się na estradzie. 


TT: Uważała Pani że jest raczej typem artystki estradowej, a nie studyjnej, nagraniowej? Dlaczego?


LG: Tak, dlatego że studio jest dla mnie czymś martwym a mikrofony rzeczami mnie stresującymi. Jeszcze to czerwone światełko jako sygnał, albo gdy ktoś w czasie nagrań, np. realizator, machnął za szybą ręką jakby mówił:


O, proszę teraz zacząć. 


No to ja mówię:


tak za naciśnięciem guzika, czy na dźwięk dzwonka musiałabym grać… 


Człowiek nie jest zawsze jak „na zawołanie“ - gotowy a poza tym, ponieważ robi się zazwyczaj kilka wersji wykonania jakiegoś utworu, bo tego wymagają nagrywający, zaś napięcie emocjonalne spada właściwie za każdym kolejnym powtórzeniem całego utworu, czy miejsca, wychodzi w końcu płyta z wykonaniem „poprawnym“. Ale to jest przecież trochę za mało!


TT: To ciekawe, jak to się zmienia, tak wielu nagrań moglibyśmy dzisiaj posłuchać z tamtych lat, ale ich nie ma, a dzisiaj jest za to tak łatwo wszystko to zrealizować, studia są przenośne, sprzęt czasami bardzo niewielki a efekty zaskakujące.


LG: Owszem… Są oczywiście pianiści, którzy świetnie sprawdzają się w studio i świetnie nagrywają swoje wykonania na płyty. Na przykład Amerykanin Murray Perahia - on jest tutaj świetnym przykładem – lubi nagrywać i jego płyty są znakomite. Natomiast jako pianista estradowy – wiem bo byłam dwa razy na jego koncercie w Warszawie – nie za bardzo. Za każdym razem były u niego jakieś kłopoty… 


TT: Czyżby on był raczej typem muzyka studyjnego?


LG: Chyba tak. W utworach solowych, np. w Balladach Chopina, gdzie na scenie przerywał i zaczynał od początku bo coś nie wyszło, czy w koncertach z orkiestrą, gdy miał jakieś zachwiania w Koncercie a-moll Schumanna. W sumie było to ogólnie, nie można powiedzieć, „dobre wykonanie“, ale nic poza tym. Za to jego płyty są naprawdę świetne. Są więc ludzie, którzy koncerty na estradzie grają bardzo dobrze, ale na płycie się nie sprawdzają, i ja do takich raczej się zaliczałam. Nie byłam nigdy zwolenniczką nagrań. 


TT: A nie chciała Pani żeby jej gry słuchano także w domach, z płyt?


LG: Nie za bardzo, bo to jest też przecież - powiedzmy sobie szczerze - zawracanie głowy - to, że ludzie będą w domu siedzieć i słuchać nagrań. Raz posłuchają gdy kupią sobie CD, a potem leży to gdzieś na półkach, kurzy się i nikt do niego nie wraca.


TT: No a nagrania koncertowe? Jak było u Pani w tym wypadku?


LG: Ja nigdy nie pozwalałam na żadne nagrania koncertowe!


TT: Naprawdę?!


LG: Dzisiaj byłaby ze mną masa takich nagrań, ale pilnowałam i nie zgadzałam się na ustawianie żadnych mikrofonów na moich koncertach. Specjalnie nawet sprawdzałam czy mi ich bez mojej wiedzy przypadkiem nie instalowano… Nawet USA, w Miami obrażono się na mnie za to, bo szłam na próbę przed południem, patrzę – a tutaj jacyś ludzie wnoszą jakiś sprzęt na scenę i ustawiają przy fortepianie. Więc ich pytam: 


A co to jest?


A oni mówią że będą nagrywać koncert, wtedy mówię: 


A nieee, to beze mnie.


I potem mi to w recenzji wytknięto, że nie pozwoliłam im tego koncertu nagrać.


TT: Myśleli na pewno że się Pani nie zorientuje i dostaną to nagranie za darmo? 


LG: No tak, wyglądało na to, że tak chcieli zrobić.


TT: No ale trzeba artystę przecież wpierw spytać czy się na to zgadza, jeśli nie było o tym nic przedtem w ustaleniach i nie ma o tym zapisu w umowie.


LG: No oczywiście, tym bardziej dlatego było to niemiłe. Także ja nie lubiłam żadnych mikrofonów, bo jak człowiek wie od razu że już nagrywa to co gra, wówczas mikrofon od razu nie działa to na niego dobrze. 


TT: No a transmisje publiczne na żywo? Jakie to było przeżycie? 


LG: A wówczas jakoś nie zwracałam na to uwagi, przy transmisjach telewizyjnych, gdzie grało się koncert dla ludzi przez telewizję, jakoś mi to właśnie nie przeszkadzało. Tylko prosiłam żeby mi się ludzie z kamerami nie kręcili za blisko fortepianu, bo to jednak rozprasza uwagę, i może zaszkodzić. 


TT: Czyli udawało się Pani jakoś ten stres w takiej sytuacji jednak pokonać? 


LG: Tak, to nie było problemem, najlepiej gdy w ogóle nie widziałam mikrofonów, a kamera jakoś mnie nie denerwowała.


TT: W końcu do tego można się przecież przyzwyczaić gdy się więcej pracuje w takim otoczeniu. Niektórzy nawet lepiej się czują gdy wokół stoi sprzęt, jest im to nawet bardziej realistyczne, dodaje adrenaliny, a dokument potem pozostaje.


LG: No właśnie, ja dzisiaj jestem już znacznie mniej bojowo, agresywnie nastawiona do tego wszystkiego. Być może dlatego bo myślę właśnie że ponieważ ja już tego słuchać nie będę musiała. Ale jeśli się to komuś w przyszłości spodoba i będzie dla niego wskazówką - jak się kiedyś grało, czy grać można - to dlaczego nie? Jak najbardziej.


TT: A sama słucha Pani czasami swoich dawnych nagrań? 


LG: Tak, dosyć rzadko, ale czasami ich słucham. Nawet ostatnio byłam nieco zaskoczona bo spotkałam się ze znajomymi i posłuchaliśmy moich dawnych nagrań - Scherza Chopina dla Phillipsa, i bardzo mi się one spodobały… Nawet zdziwiło mnie to nieco bo kiedyś podchodziłam do moich nagrań znacznie bardziej krytycznie. Dzisiaj odbieram to już zdecydowanie inaczej. I dla potomnych będą to na pewno ciekawe dokumenty, one zostaną.


TT: A wracając do koncertów z orkiestrą, na co musi zwracać uwagę koncertujący pianista, żeby podołać temu zadaniu? Jakie doświadczenia miała Pani na różnych próbach z orkiestrami? Jak czuje się artysta - solista grając koncert z orkiestrą, co powinien opanować szczególnie?


LG: Żeby orkiestra nie przeszkadzała soliście, to pierwsza ważna rzecz…


TT: Ale Pani się uśmiecha, powinien więc „opanować“ dyrygenta, o ile dobrze rozumiem? 


LG: No oczywiście… Wie Pan, kiedyś miałam wykonanie IV Koncertu G-dur L.v Beethovena z orkiestrą w Filharmonii w Lublinie i dyrygent był, ja nie wiem, chyba z jakiegoś arabskiego kraju. No więc zaczynam moje wejście na fortepianie tymi akordami i wchodzi temat, który gra solista instrumentu dętego. Patrzę na dyrygenta i słyszę że on to gra dwa razy szybciej niż powinien, dosłownie alla breve (podwójne tempo). No to ja mu mówię: 


-  Proszę Pana, ale to nie jest alla breve, to jest metrum cztery czwarte. 


Dyrygent niestety był straszny, jakiś kompletny amator, nie wiem skąd go tam wzięli, ale nie miał w ogóle pojęcia o tym utworze. No i orkiestra do mnie mówi tylko tyle:


 -  My pójdziemy za Panią, w ogóle nie będziemy patrzeć co on tam dyryguje. 


TT: I co z tego wynikło?


LG: I tak to właśnie zagraliśmy.


TT: Ale jakim cudem ktoś taki stanął przed orkiestrą?


LG: Nie wiem, to były jakieś niezrozumiałe dla mnie sytuacje. Ale rzeczy takie się również zdarzają, i trzeba być na nie także przygotowanym. Na ogół nigdy nie miałam żadnych kłopotów, świetnie mi się grało, orkiestry cieszyły się gdy przyjeżdżałam grać z nimi jako solistka, bo nie musieli się obawiać że będzie jakaś luka, czy wpadka pamięciowa, mogliśmy razem naprawdę dobrze pomuzykować. Nawet mówili mi w filharmoniach, w których często grywałam że ze mną to dla nich jest jak “grać na urlopie“:


tak się cieszymy kiedy Pani przyjeżdża, to taka przyjemność, nie musimy drżeć. 


TT: Ale również dochodziła Pani przecież z dyrygentami do porozumienia, mimo jakichś różnic w rozumieniu interpretacji?


LG: Co do dyrygentów, to sama często powiedziałam, gdy widziałam że dyrygent ma inne wyobrażenie o utworze niż ja, mówiłam:


- Ale ja bardzo przepraszam, ale w tej sytuacji ja mogę mieć tutaj więcej do powiedzenia, bo Pan będzie miał potem symfonię, no to Pan będzie robił to co Pan uważa z orkiestrą, ale jak ja tutaj gram, to mam takie tempo i takie życzenie, żeby gdzieś nie za głośno czy nie za szybko, itd…


TT: Czyli w zasadzie narzucała im Pani raczej swoją interpretację? No i przy tym, jak pamiętam, bardzo dobrze znała Pani też partię orkiestry we wszystkich tych utworach, które z nimi grała, co ma zapewne wielkie znaczenie dla wspólnego muzykowania?


LG: Ano tak, naturalnie. Oczywiście, to ma kapitalne znaczenie, żeby wiedzieć co robią inni. A ja w ogóle, poprzez to że tak wiele sama słucham muzyki, znam wiele samej symfoniki. Np. w symfoniach Beethovena, które znam na pamięć, mogłabym być suflerem, znam w nich wszystkie miejsca, i solówki, bo mnóstwo słucham tego od dziesiątek lat, prawie codziennie… Ale także i w muzyce kameralnej, skrzypcowej, i innej.


TT: A którą muzykę instrumentalną: kameralną czy symfoniczną ceni Pani najbardziej?


LG: Kiedyś byłam mniej związana emocjonalnie z muzyką kameralną, triami, kwartetami. A teraz bardzo lubię także i tutaj, właściwie wszystko. Dzisiaj słucham jej bardzo chętnie, choć może nie za bardzo tej zdecydowanie współczesnej, awangardowej muzyki kameralnej, bo tej nie rozumiem. Nie wiem czy za pięćdziesiąt lat ludzie będą słuchać tego czy innego piszącego dzisiaj kompozytora, bo po prostu, jak dla mnie – to nie ma się na czym oprzeć. No bo jak dla mnie, już Mozart, Beethoven, romantycy, czy już potem nawet Bartok, albo Szostakowicz, ich można słuchać. Ale, potem jest mi już coraz trudniej. 


TT: Nie każdy jest w stanie współczesną muzykę zrazu bezkrytycznie zaakceptować, ale tak było chyba zawsze, gdy „awangardowi młodzi“ wchodzili na sceny ze swoimi ideami, świat się przecież pod tym względem wcale nie zmienił? I Mozart szokował na początku.


LG: No tak, może to jest też i sprawa właśnie słuchania muzyki, z latami wchodzi się już w to, ucho się przyzwyczaja do tych jakichś nowych założeń kompozytorów, i zaczynamy to jakoś akceptować. Ja rozumiem, że wszystko dla nich już było i teraz chcą czegoś nowego, tylko żeby to było też coś, czego ucho ludzkie chciałby posłuchać. A te współczesne wydziwiania to na prawdę nie bardzo, ja często nie wiem o co tu chodzi. Nie wiem gdzie tu jest fraza, nie bardzo czuję napięcia, wznoszenia, opadania. Naturalnie trochę teraz trywializuję, ale tak to ze mną już jest.


TT: A jak z kompozytorami polskimi, także kameralistami? Na przykład Penderecki? 


LG: Trzy lata temu słyszałam we Włoszech, gdzie byłam na zaproszenie moich przyjaciół, na koncercie w kościele (we Włoszech koncerty często odbywają się w kościołach, ja także często grywałam tam w kościołach recitale) kwartet kameralny z Rzymu, naprawdę fantastyczny. Cały koncert był fantastyczny, z przyjemnością posłuchałam, a oni grali między innymi także VIII kwartet Krzysztofa Pendereckiego, i był to utwór, który bardzo mi się spodobał, zrobił na mnie duże wrażenie. To jest utwór napisany nowym językiem, ale to jest to naprawdę muzyka.


TT: Czyli jest to dzieło jako kompozycja muzyczna komunikatywne?  


LG: Tak, choć na przykład jego tych jego pierwszych utworów, może poza Pasją wg. Św Łukasza, nie rozumiem zupełnie. Znam oczywiście wszystko, ponieważ my na wszystkim byliśmy. Mój Śp. mąż (Janusz Ekiert) był zaprzyjaźniony z Krzysztofem Pendereckim, bardzo go promował w swoich recenzjach, bardzo dużo o nim pisał, no i zawsze chciał jego nowe utwory poznać od razu. A więc i na wszystkich premierach jego utworów zawsze był obecny, i ich słuchał.


TT: A jak z Lutosławskim? Zna Pani jego muzykę?


LG: Lubię bardzo Lutosławskiego! Przede wszystkim miałam bardzo serdeczny i miły kontakt z nim i z jego żoną. Kiedyś spotkaliśmy się w Essen, gdzie odbywały się takie polskie dni (Polnische Tagen in Essen). Lutosławski prezentował tam swoje kompozycje i miał do nich komentarz słowny, a ja miałam na tym festiwalu dwa recitale. To były jeszcze lata 60-te. Bardzo dużo wtedy razem rozmawialiśmy, spotykaliśmy się przy posiłkach. Bardzo, bardzo lubiłam Lutosławskich. To był także bardzo prywatny kontakt. 


TT: On napisał przecież także świetny Koncert fortepianowy, zna Pani ten utwór, jak go Pani odbiera?


LG: Koncert fortepianowy Lutosławskiego to bardzo ciekawy pianistycznie utwór, napisany właśnie jego współczesnym językiem, ale i świetna muzyka do tego, efektowna i głęboka. Znakomicie grał i interpretował go Krystian Zimerman. Ten koncert był mu zadedykowany. Także bardzo dobrze grała go Ewa Pobłocka. To już jest młodsza generacja, oni tę muzykę inaczej już rozumieli.


TT: Przez te wszystkie dekady Pani kariery towarzyszyło Pani wielu wybitnych polskich i nie tylko polskich muzyków, światowej sławy kompozytorów i wykonawców, dyrygentów, solistów… Których wspomina Pani do dzisiaj szczególnie, i w związku z jakimi utworami?


LG: Jeśli chodzi o polskich dyrygentów to bardzo lubiłam grać z Witoldem Rowickim, Kazimierzem Kordem i Stanisławem Wisłockim, którego Koncert fortepianowy nagraliśmy zresztą wspólnie na płytę, właśnie pod jego dyrekcją. Ten koncert bardzo się podobał. Grałam ten utwór wielokrotnie w Polsce i za granicą, a w Niemczech i w Bułgarii pod dyrekcją samego Wisłockiego. 


TT: Jak do tego doszło? 


LG: Doszło do tego tak że miałam grać Koncert fortepianowy Arama Chaczaturiana pod jego dyrekcją w Danii. No ale Chaczaturian zachorował na serce (on miał chore serce) i nie mógł tego koncertu przyjąć. No i nie wiem jak to się stało, ale dyrekcję tego koncertu przejął Wisłocki. No i zawsze gdy jest się w obcym miejscu i mieszka się w tym samym hotelu, prowadzi się rozmowy. Wisłocki opowiedział mi że kiedyś pozwolił sobie skomponować koncert fortepianowy na fortepian i orkiestrę bo jest duża rola orkiestry w tym koncercie. Faktycznie jest to utwór z orkiestrą nie tylko jako akompaniującą soliście a taki, gdzie te dwie partie - solisty i orkiestry - potraktowane są równorzędnie. 


TT: Czyli tak jakby w formie „symfonii koncertującej“?


LG: Tak, właśnie coś w tym rodzaju, choć fortepian tam jednak bardzo dominujący. Wisłocki mówił mi że kiedyś grał ten koncert inny sławny polski pianista - Władysław Kędra - i jeśli to mnie interesuje to on mi chętnie podrzuci te nuty, żebym obejrzała sobie co to za utwór. I jeżeli chciałabym włączyć to dzieło do repertuaru albo nawet zagrać, to on będzie się bardzo cieszył i będzie mi bardzo wdzięczny. No i przyniósł mi potem w Polsce te nuty. Obejrzałam tę muzykę i nauczyłam się tego koncertu, i graliśmy go potem wielokrotnie z orkiestrą WOSPR-u (teraz NOSPR) i nagraliśmy go na płytę, co także bardzo się udało. To nagranie jest bardzo dobre.


TT: Udało się Pani w ten sposób rozpopularyzować ten koncert?


LG: Tak, właśnie to było między innymi celem naszej współpracy


TT: A jak jest dzisiaj, czy ktoś jeszcze gra ten utwór, jest jakaś wiedza na jego temat wśród pianistów? Czy wracają jeszcze do tej muzyki?


LG: Zupełnie nie wiem czy oprócz mnie ktoś ten koncert jeszcze gra. Ja go także już teraz nie gram, minęło wiele lat od tego czasu gdy grałam go po raz ostatni, ale był taki okres gdy grywałam go w Poznaniu, w Krakowie i w innych miastach. Mam bardzo ładną dedykację na tych nutach, które on mi dał, już trochę zniszczonych, bo jak się je ciągle wozi i z nimi nad utworem pracuje, to nuty się zużywają… A ja zawsze ćwiczę z nutami i sprawdzam czy wszystko dobrze gram. 


TT: A które z tych wszystkich Pani koncertów zapamiętała Pani najlepiej?


LG: Wie Pan, tych moich koncertów było tak dużo, że przypominają mi się tylko te, które miały szczególne okoliczności i też nie wszystkie, bo tego było sporo. Niespodzianki na nich bywały nie zawsze dla mnie przyjemne a zaskoczenia były czasem wręcz okropne. I ze wszystkiego tego trzeba było zawsze wybrnąć, bo jak nie ma się alternatywy to się kocha to, co się ma!


Ciąg dalszy nastąpi!



*) Janusz Ekiert: Pochowam tu sekret, Wydawnictwo Muza

**) Lidia Grychtołówna: „W metropoliach świata - kartki z pamiętnika“ pod redakcją Janusza Ekierta 


Biografia Prof. Lidii Grychtołówny na portalu Culture.pl

Biogram Prof. Lidii Grychtołówny stronie Narodowego Instytutu Fryderyka Chopina

© + Tomasz Trzciński Musikproduktion 2018. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Video

Diese Website verwendet Cookies. Bitte lesen Sie unsere Datenschutzerklärung für Details.

OK