Jako słuchacze zadajemy sobie czasami pytanie, dlaczego to, czego słuchamy na koncercie brzmi tak czy inaczej, od czego to zależy, jak podchodzi do tego sam wykonawca, interpretując na scenie wiele różnych nieraz, i odmiennych stylistycznie utworów, co właściwie decyduje o tym że gra je w sposób dla siebie charakterystyczny? A także ile kryje się za tym, i jakiej pracy, nieraz zmagań z materią tekstu nutowego, opanowania instrumentu oraz - własnych emocji i nerwów, by na scenie nie były dla niego przeszkodą i nie zniszczyły z poświęceniem wypracowanego efektu? Dzisiejsza szósta już część wywiadu - rzeki z Profesor Lidią Grychtołówną, wybitną polską pianistką, światowej sławy artystką, i pedagogiem, postara się barwnie przybliżyć te szczególne kwestie interpretacji muzyki, które w ciągu 70 lat kariery stały się dla niej chlebem powszechnym i codziennością w tym wyjątkowym i pięknym zawodzie.
Część 6.
„Nigdy nie podchodziłam do jakiegoś wykonania czy interpretacji utworu muzycznego szczególnie ortodoksyjnie. Słucham bardzo wielu wykonań różnych pianistów, ale gdy sama przygotowuję jakiś utwór na mój własny koncert, staram się także sama znaleźć klucz do tego, jak należy go interpretować.“
Tomasz Trzciński: Pani Profesor, jak należy ćwiczyć, przygotowując się do konkursów, na co kładła Pani zawsze największy nacisk przygotowując się sama i pracując potem ze studentami? To samo odnosi się przecież do wielu egzaminów, jakie koncertujący w życiu muzyk musi przejść na swojej drodze.
Prof. Lidia Grychtołówna: Wie Pan, składa się na to bardzo dużo różnych elementów. Są ludzie, którzy traktują to jako ciemiężną pracę, to że muszą się nauczyć porządnie, więc pracują, siedzą, uczą się, robią program. No ale inaczej podchodzi do takiej pracy ktoś, kto po pierwsze lubi tę muzykę grać, którą ćwiczy, i wie że jedyna droga do tego żeby dobrze grać to jest porządnie i długo ćwiczyć. Tego nie da się przecież nauczyć „po łebkach“, w tydzień nie da się nauczyć większego utworu i zrobić jeszcze interpretacji. Na to potrzeba czasu.
TT: Choć są przecież także ludzie, którym to przychodzi z łatwością, i uczą się utworów szybko?
LG: Tak, są ludzie, którzy posiadają bardzo wielką łatwość w czytaniu partytury, tekstu nutowego, potrafią te nuty szybko obrócić w dźwięk, ale są i tacy którym sprawia to jednak dużą trudność, i potrzebują tego czasu więcej, co nie znaczy jednak że grają potem gorzej. Oni po prostu dłużej czytają, poznają jednak czasami ten sam tekst bardzo głęboko.
TT: Czyli i tutaj, w niektórych przypadkach tzw. słuch absolutny i pamięć fotograficzna teoretycznie pomagają w nauce utworów?
LG: No, na pewno. Ja także nigdy nie uczyłam się „na pamięć“ właściwie żadnego utworu, bo to było u mnie automatyczne. To, że po prostu gram i w pewnym momencie nuty nie były mi już potrzebne. Jakkolwiek później, i dzisiaj także, przed każdym koncertem, jeszcze nawet przed wejściem na estradę, patrzę w tekst nutowy. Nie jest tak, że myślę: a ja to umiem na pamięć. Nieprawda, bo można zamiast prawidłowego dźwięku wziąć przez pomyłkę jakiś inny, bo to tam bardzo podobne, bo niby ta sama harmonia, zbliżone brzmienie, i w ten sposób dostają się do tekstu chwasty, wkradają się nieprawidłowości tekstowe, i wykonawcze. Także tego trzeba w pracy nad utworem naprawdę bardzo pilnować.
TT: Czyli zupełnie różnie ćwiczą różni ludzie, i w innej skali czasu uczą się różnie utworów?
LG: Owszem, bo poza tym jest tak, że jeden człowiek ma możliwość ćwiczyć nawet trzy godziny bez przerwy, i nie czuje się zdekoncentrowany, zmęczony, a inny już po godzinie musi zrobić przerwę żeby odetchnąć, odświeżyć umysł. Biologia i kondycja wykonawcy ma tutaj wiele ważnego do powiedzenia. No a poza tym jeden traktuje to zajęcie, lub swój zawód z pasją, a inny na zasadzie że „coś w życiu muszę robić, no to będę muzykiem“… To także istnieje i ma wpływ na jakość tego, co taki człowiek, i jak później gra. Różnie to bywa. Ale, na pewno potrzebna jest w tej pracy dokładność, i precyzja.
TT: Na lekcjach zawsze mówiła nam Pani, że należy dużo pracować z tekstem, upewniać się, nie ufać zanadto pamięci?
LG: Tak, to jest bardzo korzystne, bardzo potrzebne i w tym trudnym potem niezmiernie zawodzie muzyka, pianisty - właściwie nieodzowne.
TT: W tym zawodzie bardzo wielkim elementem pracy na scenie jest opanowanie tremy, niektórzy mają z tym problem aż do samego końca kariery, a mimo to dobrze grają, odnoszą sukcesy?
LG: Tak się składa że mój mąż (Śp. Janusz Ekiert) miał taki zamiar żeby być koncertującym pianistą. Po wielu latach małżeństwa powiedział mi, że gdy się pobieraliśmy nawet skrycie myślał o tym, czy nie będziemy kiedyś grali w duecie na dwa fortepiany…
TT: I doszło w końcu do takiej próby? Wystąpiliście Państwo razem?
LG: Nie, dlatego, że on jednak z tego pomysłu zrezygnował. Dlatego że był strasznym tremiarzem, i powiedział, że gdy wyobraził sobie moje pewne samopoczucie, nie chciałby go jednak nadwyrężać i niepotrzebnie mnie stresować.
TT: A jak to jest ze stresem na scenie, ma Pani w tym na pewno sporo doświadczeń własnych i przecież obserwuje też uważnie wielu młodych na konkursach, i także tych wybitnych pianistów na koncertach?
LG: Nie wierzę w to że ktoś gra bez tremy, po prostu w ogóle w to nie wierzę. Zawsze jest jakieś podniecenie, zdenerwowanie, napięcie. Bo na scenie to jest tak, że jednak do końca nigdy nic nie wiadomo. I nawet mimo dobrego przygotowania, solidnego wyćwiczenia jakiegoś utworu do zagrania na estradzie, jest zawsze jakieś ryzyko, jakiś procent niepewności. Różnie się czujemy, bywają różne chwile, także na scenie, i bywa tak że my chcemy do przodu a idzie nam do tyłu… Tak to jest w graniu. Dużo też zależy od tego jak rozpoczniemy grać nasz koncert, czy recital. Gdy pierwsze dźwięki, czy takty dobrze wyjdą, i nabieramy większej pewności, i dalej idzie pomyślnie, bo wszystko się stabilizuje i nic nas nie hamuje. Wówczas trema ustępuje.
TT: A gdy przychodzi pech, moment niepewności, ta zła chwila? Takie bywają przecież…
LG: Czasem bywa tak, że coś od początku jest nie tak jak chcemy, wyjdzie inaczej niż zaplanowaliśmy, przyjdzie jakaś dekoncentracja, coś dzieje się na widowni… Ktoś podniesie chusteczkę, kątem oka coś się to zobaczy, czy usłyszy inny dźwięk, jakiś głośny szelest, i człowiek jest niepewny. Traci się wówczas wiele energii by wrócić do rytmu grania i uspokoić się. To jest zawsze praca „pod wysokim napięciem“, ale napięciem czysto nerwowym.
TT: Co wpływa na nasz stan samopoczucia na scenie, na stres, jak można to opanować?
LG: Na to składa się bardzo wiele czynników. Pamiętam że kiedyś profesor Jerzy Sulikowski (Profesor Akademii Muzycznej w Gdańsku) powiedział mi, a dobrze się przecież znamy:
- Słuchaj, jaką Ty masz niesamowitą łatwość dostosowania się do akustyki, jak Ty to robisz?
A ja mówię:
- Ja nic nie robię, ja po prostu gram i już…
- Nigdy nie było u Ciebie tak żeby coś nie brzmiało, czy huczało, czy nie wychodziło…
On był zawsze pełen podziwu nad tym, że moje koncerty brzmiały od początku bez większych problemów, bez zawahań, i brzmieniowo pewnie.
TT: Jest to jednak zapewne i szczególna umiejętność, i też kwestia wprawy? Czy to jest tajemnica, jak to sięu Pani dzieje?
LG: Być może tajemnica leży nie tylko w dobrym samopoczuciu na scenie, co i w kwestii prawidłowej pedalizacji. To jest w graniu naprawdę bardzo ważne. Podkreślali to, w odniesieniu do mnie, wszyscy krytycy koncertowi, właśnie to, że pedalizacja jest u mnie idealna. Także i moja Pani Prof. Chmielowska, której to zawdzięczam, zawsze zwracała na pedalizację szczególną uwagę, kiedy i jak i co grać z pedałem, kiedy używać pedału synkopowanego, a kiedy trzeba pilnować, i używać pedału na legato, żeby nie zamazywać współbrzmień, i kantyleny.
TT: Na to mało kto ze słuchaczy i koncertowych widzów zwraca uwagę, bo ludzie są zazwyczaj pochłonięci mimiką, rękami grającego, i słuchaniem? A to jednak takie ważne?
LG: Tak, wielką sztuką jest poprawne granie z pedałem na legato. Tego człowiek grający powinien nauczyć się bardzo precyzyjnie, bo od tego zależy wiele kwestii wyrazowych w utworze. I na to trzeba szczególnie uważać, to jest bardzo ważny czynnik brzmienia całości, i interpretacji dzieła.
TT: A jak wygląda według Pani kwestia tempa w interpretowanym utworze? Od tego także bardzo wiele przecież zależy?
LG: Ja mam oczywiście swoje podejście i wyobrażenie co do tego jakie powinno być tempo w utworze, który gram, ale słucham także bardzo wielu innych wykonań muzyki, bardzo wielu pianistów, o których wiem że są dobrzy, że świetnie grają, jak by to powiedzieć, ze szczerą muzyczną intencją oddania naprawdę tego co i jak chciał kompozytor w danym dziele. I czasami pokrywa się to z tym, co ja gram, np. w tym samym utworze, czasami także przyznaję komuś innemu rację - jeśli bierze inne tempo niż, to które ja uważałam za właściwe, szybsze lub wolniejsze. Ludzie bardzo różnie interpretują muzykę. Generalnie jednak od tempa zależy naprawdę bardzo wiele. Przy niewłaściwie dobranym robi się nagle zupełnie inny utwór, inna muzyka, nadaje mu się w ten sposób inny wyraz, znacznie, charakter…
TT: Ale także i nie wzorowała się Pani na ogół na wykonaniach innych pianistów, w Pani przypadku były to zawsze indywidualne kreacje i interpretacje muzyki?
LG: Wie Pan, ja nigdy nie podchodziłam do jakiegoś wykonania czy interpretacji szczególnie ortodoksyjnie. Słucham bardzo wielu wykonań, ale gdy sama przygotowuję jakiś utwór do mojego własnego wykonania, staram się także sama znaleźć klucz do tego, jak należy go interpretować. Nie sugeruję się wykonaniami z płyt takiego czy innego wykonawcy, nie myślę że „ja także muszę tak zagrać“, sama szukam odpowiedzi na wiele pytań. A potem, jeśli uda mi się usłyszeć w radio czy gdziekolwiek indziej ten sam utwór, to czasami myślę: „a to nawet niezły pomysł“ lub „a tak to ja nie chciałabym tego zagrać“… Staram się więc odbierać innych na zasadzie poglądowej, dyskusji, porównania z moim wyobrażeniem, ale nigdy żeby potem grać jak tamci wykonawcy, tego nigdy u mnie nie ma. Ja zawsze szukałam własnej drogi do interpretacji utworu, bo inaczej pachnie to zawsze sztucznością, tak jak gdyby było kupione od kogoś. Ja raczej polegałam na własnej muzycznej intuicji i artystycznym doświadczeniu.
TT: Wśród wykonawców znane są też tzw. szablonowe sposoby podejścia do myślenia o wykonaniach, interpretacji danych utworów, te utarte „tradycje wykonawcze“…
LG: Oczywiście że tradycje wykonawcze, pewne szablony myślenia o wykonaniach funkcjonują jeszcze i dzisiaj, w szkolnictwie czy wśród opinii publicznej. Dzieje się to np. na zasadzie że tylko Austriak będzie grał dobrze Mozarta czy Beethovena, Francuz - Ravela, Rosjanin - Rachmaninova, Polak - Chopina…. Choć zasadniczo odchodzi to już w przeszłość, zwłaszcza wobec tylu naprawdę świetnych wykonawców z innych części świata.
TT: W odniesieniu do Mozarta, świetnie przecież grają tę muzykę Włosi?
LG: No tak, oczywiście, oni wspaniale rozumieją kwestię jej kantyleny, śpiewnego grania, a Mozarta trzeba grać tak, jak gdyby to była opera, wszystko wyśpiewać, nawet pasaże i biegniki brilliante, a Włosi to świetnie czują, mają opanowane bel canto, także w graniu. Z tej muzyki nie można zrobić jakiejś etiudy Czernego, jakiegoś „stukamendo” czy „stukanello“… Czy też, jak kiedyś skwitował taką interpretację pewien znany krytyk:
„Jechać po niej jak kijem po sztachetach“.
TT: A jak odbiera Pani ogólnie rolę i znaczenie pianistów, i muzyków z innych kultur w naszym dzisiejszym świecie muzycznym?
LG: Z tego co widzę, dominują tutaj oczywiście Azjaci, których, gdy ja dojrzewałam, i uczyłam się grać, nie było w tym świecie muzycznym jeszcze prawie w ogóle. Najpierw, latach 70-tych pojawili się, i zaczęli odnosić znaczne sukcesy Japończycy. Ale już dzisiaj, w tej wielkiej azjatyckiej bitwie, wyraźnie przegrali, bo teraz nie słyszy się o nich już tak wiele, za to raczej zdecydowanie więcej o Chińczykach, i Koreańczykach, którzy poszli w te same ślady co Japończycy. To oni teraz nadają teraz ton na scenach i w wydawnictwach. Tutaj widać wyraźnie zmianę pokoleń, a także ambicji.
TT: A jak jest z muzykalnością innych kultur, i ich wrażliwością na naszą, europejską muzykę? Które z tych kultur szczególnie Panią zainteresowały?
LG: Np. w Japonii jest bardzo dużo olbrzymich sal koncertowych, widać tam wielką pasję dla europejskiej muzyki klasycznej. Pamiętam takie zdarzenie, gdy rozgrywałam się kiedyś w jednej z takich sal w Japonii przed koncertem, i myślę sobie, że już trzeba skończyć, bo zaraz zacznie się koncert, i mówię do organizatora, że już wystarczy, bo zaraz będzie wchodzić publiczność. A oni mi na to mówi że cała sala jest już pełna, publiczność już jest, siedzi i słucha… Byłam naprawdę zdumiona, bo myślałam że jestem sama, ale sala była zaciemniona i nie było nikogo widać, ani słychać. Wtedy okazało się, że publiczność japońska, jeśli słyszy że ktoś gra, to zachowuje absolutną ciszę, ale przychodzi, i słucha z zainteresowaniem. Oni są wielkimi miłośnikami naszej sztuki.
TT: W wielu krajach „nowego świata“ zaszczepiano miłość do muzyki europejskiej, wraz z kolonizacją następowała jednak także muzyczna ekspansja tej sztuki, i to wzrosło przez stulecia, co dobrze widać np. w Ameryce Południowej, kochającej nadal tę sztukę, ceniącej nadzwyczaj Chopina czy Mozarta…
LG: Dzisiaj jest takie wymieszanie informacyjne, coś stanie się teraz, a za pięć minut będzie wiedział już o tym cały glob, wszystko dzieje się szybko, wieści roznoszą się błyskawicznie. A przepustowość jest tak duża, że i tutaj zatarły się także bloki w odbieraniu muzyki, to że tylko ten, albo tamten może coś zagrać, bo inny tego nie zrozumie. To już zupełnie nie funkcjonuje, przestało już istnieć takie szablonowe podejście. Agrentyńczycy, Turcy, Chińczycy, świat bardzo przybliżył się pod tym względem do siebie, wymiana między krajami jest szybsza, płyty, nagrania, internet. Nie ma tego że jest Chopin polski czy Mozart austriacki, ludzie znacznie lepiej wiedzą jak powinno się grać utwory. Nie każdemu to się naturalnie udaje, bo i są to też z pewnością kwestie wielopokoleniowych tradycji muzycznych, i oczywiście także wrażliwości samych wykonawców. Ale ta obecna wymiana informacji ma znacznie większy, jeśli wręcz nie ogromny zasięg oddziaływania na muzykę, w różnych kulturach.
Koncertowe Post Sriptum, wrzesień 2012:
TT: Pani Lidio, niebawem, bo już 20-go października 2018 polska publiczność będzie mogła przeżyć w Katowicach, we wspaniałej sali koncertowej Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radio (WOSPR) niezwykły koncert i recital fortepianowy w Pani wykonaniu. Co przygotowała Pani dla słuchaczy, na kulminację obchodów Jej 90-tych urodzin?
LG: Tak, to już niebawem! W Katowicach, w pierwszej części tego wieczoru zagram wraz z orkiestrą NOSPR-u IV Koncert Fortepianowy G-Dur Op. 58 Ludwiga van Beethovena, według mojej opinii najpiękniejszy ze wszystkich jego koncertów fortepianowych…
TT: No właśnie, pamiętamy przecież wiele Pani wykonań tego niezwykłego utworu, dlaczego akurat ten koncert tak bardzo leży Pani na sercu?
LG: Łączę z tym utworem wiele wspomnień. Pamiętam np. gdy Pewien amerykański krytyk muzyczny, Harold C. Schonberg, z którym onegdaj byliśmy jurorami na amerykańskim konkursie Chopinowskim, a był to najwybitniejszy amerykański krytyk muzyki fortepianowej (naczelny krytyk muzyczny w New York Times), o którym mówiono że od jego recenzji zależy to, czy jakiś pianista będzie miał otwartą drogę do zrobienia kariery w USA, czy nie, zapytał mnie, czy lubię muzykę Ludwiga van Beethovena? Odpowiedziałam mu wówczas, że ja nie tylko ją lubię, ale że wręcz ją uwielbiam, i uważam że Beethoven to jeden z najgenialniejszych kompozytorów wszechczasów. A Schonberg spytał mnie wówczas także, który z koncertów fortepianowych lubię Beethovena najbardziej? Powiedziałam mu, że najpierw IV, potem I, a najmniej V (nie ujmując mu mu oczywiście klasy). Okazało się wtedy, że i tak samo klasyfikował te koncerty Schonberg. Ja zaś przed 30 laty w Filharmonii Narodowej w Warszawie wykonałam wszystkie koncerty fortepianowe Beethovena w trakcie dwóch wieczorów…
TT: Co jest w takim razie, według Pani, tym wielkim znakiem, osiągnięciem muzyki Beethovena, co jest w niej dla Pani tak bardzo szczególnego?
LG: Beethoven wprawia mnie zawsze w podziw tym, że komponując, poprzez swoją głuchotę, chciał wreszcie usłyszeć to co pisze. I być może dlatego, pomimo tego, że tyle jest w tej muzyce właśnie repetycji i powtórzeń - jego muzyka jest tak genialna. Przykładem pierwszym jest tutaj choćby właśnie IV Koncert Fortepianowy G-dur, którego temat, rozpoczynający się sekwencją powtarzanych akordów, jest mimo to wspaniałym tematem!
TT: Pamiętam, gdy kiedyś po lekcji, zagrała mi Pani cały komplet jego koncertów fortepianowych, z pamięci, grając jeszcze partie orkiestry… To była naprawdę niezapomniana lekcja…
LG: No tak…no bo to jest właśnie mój ukochany kompozytor! Także w pierwszej części katowickiego koncertu będę wykonywała IV koncert G-dur Ludwiga van Beethovena, i cieszę się, że będę grała go z niemieckim dyrygentem Carlosem Spiererem, z którym grałam już w ubiegłym roku koncert F-moll Fryderyka Chopina w Filharmonii Narodowej w Warszawie. Jestem naprawdę szczęśliwa, że teraz pod jego batutą będziemy wykonywać IV Koncert Fortepianowy Beethovena w Katowicach. To wyjątkowo muzykalny i utalentowany dyrygent i świetny muzyk.
TT: Skoro jednak tak wielkie dzieło zabrzmi już w pierwszej części, to co usłyszymy w drugiej części tego wieczoru? Co można jeszcze zagrać po Beethovenie?
LG: W drugiej zaś części przedstawię popularne miniatury fortepianowe, tzw „Bisy“…
TT: Piękny pomysł! Czyli?
LG: Utwory Franciszka Schuberta, Fryderyka Chopina, Siergieja Rachmaninova, Alexandra Scriabina, Johannesa Brahmsa, Franza Lista, Claude Debussyego… Ale sama zawartość tego recitalu niech już pozostanie dla naszej Publiczności niespodzianką! Koncert odbędzie się we wspaniałej, nowej sali koncertowej NOSPR w Katowicach, gdzie miałam okazję być już jakiś czas temu na koncercie symfonicznym z III Symfonią Gustawa Mahlera, wykonywanej pod batutą Alexander Liebreich, i byłam naprawdę pełna najwyższego podziwu dla orkiestry, wykonania tego utworu, i samej sali koncertowej.
*) Janusz Ekiert: Pochowam tu sekret, Wydawnictwo Muza
Biografia Prof. Lidii Grychtołówny na portalu Culture.pl
Biogram Prof. Lidii Grychtołówny stronie Narodowego Instytutu Fryderyka Chopina