Czas II Wojny Światowej, największej polskiej traumy XX wieku, której konsekwencją był los Polski po 1945 roku, był dla milionów Polaków, których dotknęła niemiecka i sowiecka okupacja, czasem walki o przetrwanie, ale także i wyjątkową szkołą charakteru. Polacy mieszkający na terenach wcielonych do III Rzeszy znaleźli się w sytuacji bardzo trudnej, i wielu z nich przetrwało ten czas tylko dzięki wyjątkowej sile charakteru. Tak było też z Prof.Lidią Grychtołówną, wybitną polską pianistką, która w trzeciej części wywiadu rzeki opowie nam o tych czasach, i własnych, związanych z nim przeżyciach. Serdecznie zapraszam!
Część 3.
Jeśli człowiek do czegoś dąży naprawdę uparcie, to okazuje się że każdą trudność pokona…
TT: Jak wyglądało przedwojenne życie kulturalne w Rybniku i na Śląsku, czy miała Pani jakieś kontakty z działającymi tam artystami?
LG: W Rybniku działali bracia Szafrankowie, do dzisiaj wszyscy tam wiedzą, kim byli ci panowie, którzy założyli szkołę muzyczną. Starszy, Karol - pianista, a młodszy, Antoni - skrzypek. To właśnie podczas koncertu Antoniego Szafranka w Białej Sali Hotelu Polskiego była moja 20 minutowa wstawka.
TT: Co Pani na nim zagrała?
LG: Trudno żeby w wieku niecałych 5. lat grać recital więc to był to Mazurek Chopina, Polonez Ogińskiego, Menuet Paderewskiego, nieco uproszczony, to uproszczenie zrobiłam zresztą sama.
Bardzo mnie jednak zainteresowało to, co się działo na koncercie Antoniego Szafranka, i gdy wróciliśmy do domu, spytałam Mamę:
- Mamusiu, a dlaczego Pan Szafranek głową tak przyciskał skrzypce do szyi, i miał taką chusteczkę pod brodą?
- No bo to jest inny instrument, to nie jest fortepian, tylko skrzypce, które trzeba podtrzymywać pod głową…
- A ta Pani, która mu akompaniowała, to ona musiała być, tak? A Mamusia mówi:
- No wiesz, są utwory na skrzypce bez fortepianu ale jednak gdy skrzypce są uzupełnione akompaniamentem fortepianu, to utwory na ten instrument brzmią ładniej i pełniej.
TT: A jak trafiła Pani do Karola Szafranka?
LG: Karol Szafranek dowiedział się o mnie właśnie dzięki temu koncertowi, na którym grał jego brat, a że mieli swoją własną szkołę muzyczną, do której chodziło zdaje się sporo młodzieży, to mnie tam zapraszał. Ja tego dokładnie nie wiem, bo ja do tej szkoły nie uczęszczałam. Karol Szafranek miał ochotę uczyć mnie od początku, bo jednak trzeba było nauczyć dziecko czytać nuty, jako że ja wszystko grałam ze słuchu.
TT: I tak zaczęła się Pani prawdziwa nauka gry na fortepianie?
LG: No właśnie nie tak się stało, bo jakoś moja Mama nie była za bardzo co do niego przekonana i wtedy mój Tato dowiedział się, że do Gimnazjum Urszulanek, które było vis-a-vis urzędu w Starostwie, w którym pracował, przyjeżdża pewna pani z Katowic, profesor katowickiego Konserwatorium, która nazywa się Wanda Chmielowska, wraz ze swoją najlepszą, kilkunastoletnią uczennicą, która już dobrze grała, i prowadzi dla Urszulanek umuzykalniające lekcje.
TT: Co to był dokładnie ów Zakład Urszulanek w Rybniku?
LG: Zakład Urszulanek była to gimnazjalna szkoła katolicka, instytucja z prawem publiczności, którą prowadziły w Rybniku Siostry Urszulanki - zakonnice wykształcone na uniwersytetach, i zajmujące się tradycyjnie oświatą. Była to szkoła, która umożliwiała zdawanie następnie egzaminu na studia na uniwersytecie, jeśli uczeń zdał w niej maturę. Przetrwała ona do dzisiaj i obecnie to jest Zespół Szkół Urszulańskich w Rybniku.
TT: Czyli pierwszą faktyczną Pani nauczycielką stała się jednak Wanda Chmielowska?
LG: Tak, mój Tato ustalił że Pani Chmielowska jest specjalistką od uczenia dzieci. I poszedł zapytać ją czy ewentualnie byłaby skłonna przyjść do nas do domu, bo mają córkę jedynaczkę, która wszystko sama gra ze słuchu, i widać że jest bardzo przywiązana do fortepianu, bo nawet nie chce się z innymi dziećmi bawić, ani jeździć z wózkiem z lalką, tylko cały czas trzyma się instrumentu, i ciągle ćwiczy.
TT: To musiało zapewne zrobić na niej wrażenie?
LG: Oczywiście, przyjęła zaproszenie i bardzo chętnie przyszła by nas poznać i mnie przesłuchać. Tak poznałam nauczycielkę, od której, już jako dorosła studentka, kończąc u niej wiele lat później PWSM w Katowicach, usłyszałam opowieść o tych pierwszych dniach naszej znajomości. Opowiadała mi, że pamięta dokładnie - miałam gwiazdkę we włosach bo to był okres Bożego Narodzenia, i że gdy przyszła, zapytała mnie:
- To co mi maleńka zagrasz?
A ja na to całkiem poważnie i rezolutnie:
- A co Pani sobie życzy?
To było dla niej oczywiście spore zaskoczenie, więc spytała co potrafię grać a ja wymieniłam kilka rzeczy, które umiem, a ona wtedy zadecydowała:
- No dobrze, to siadaj i graj!
TT: Zapewne była zaskoczona? Jak zareagowała na Pani umiejętności?
LG: Zaopiniowała moim Rodzicom że trzeba dziecko koniecznie uczyć grać, i to jak najprędzej. Więc dwa razy w tygodniu jeździliśmy z Mamą lub Tatą na prywatne lekcje do Pani Chmielowskiej, które nie były wcale tanie, i zaledwie pół roku później zdawałam już egzamin wstępny do jej klasy, do Konserwatorium.
TT: W autobiografii wymienia Pani kwotę 10. złotych polskich, przedwojennych?
LG: Tak, i do tego dochodziły jeszcze koszty podróży, wprawdzie mój Ojciec był państwowym urzędnikiem, tak się to wtedy nazywało, i posiadał 50 procentową zniżkę na kolej, a ja byłam wówczas jeszcze mała, ale i tak jeżdżenie ze mną dwa razy w tygodniu to był dla rodziców spory wydatek i wysiłek. Zawód urzędnika nigdy, w żadnym kraju, nie był przecież tak opłacany żeby można było takie koszty łatwo pokryć.
TT: A jak wyglądał Pani egzamin wstępny, czy dostała się Pani do Konserwatorium równie koncertowo?
LG: Tak, ja zdawałam egzamin w grupie wiekowej dla osób już dorosłych, które wówczas bardzo się złościły i denerwowały, bo gdy nadeszła moja kolej i weszłam na egzamin, komisja zaczęła sięmną bawić.
TT: Co takiego kazano Pani robić?
LG: Ja mam słuch absolutny a oni uderzali mi najrozmaitsze dźwięki, i akordy żebym je powtórzyła na klawiaturze, a ja je wszystkie bezbłędnie zgadywałam, co ich bardzo bawiło, ale egzamin sięprzez to naturalnie przedłużał. Dostałam się oczywiście do konserwatorium bez problemu.
TT: Ta nauka nie była jednak bezpłatna?
LG: Tak, nauka w konserwatorium była także płatna, i przez pierwszy rok moi Rodzice za nią płacili, i to zdaje się niemało. Jednak już po roku otrzymałam stypendium artystyczne od Wojewody Śląskiego, Michała Grażyńskiego, i ten wydatek przestał był już być konieczny, bo stypendium pokrywało go w całości.
TT: I wówczas przyszła wojna… i wtedy dopiero trafiła Pani faktycznie do Karola Szafranka?
LG: Tak, potem wybuchła wojna i dowiedziałam się że Karol Szafranek mieszka niedaleko Katowic, ponieważ jego szkołą muzyczną w Rybniku zawładnęli Niemcy, i obsadzili personelem importowanym z Niemiec. Szafranek dowiedziawszy się że mieszkamy z Mamą na wsi pod Rybnikiem, zaproponował mi bym przyjeżdżała do niego na lekcje, i nie chciał nawet brać za to żadnych pieniędzy, takie to były czasy.
TT: A mogła Pani jeszcze gdzieś ćwiczyć na instrumencie żeby się przygotowywać?
LG: Chodziłam do następnej wsi, w której byla restauracja, i pianino, w którym każdy klawisz był w innej tonacji. Ono stało w niedużym pomieszczeniu na jej zapleczu, często obok beczek z winem i piwem. Pomieszczenie było w ogóle nieopalane, także ćwiczyłam najczęściej w rękawiczkach… Jak ja w ogóle mogłam tam ćwiczyć, w takich warunkach… ?!
TT: To na pewno nie było proste?
LG: Ja dzisiaj zadaję sobie często pytanie jak to jest możliwe, że ja jednak ten zawód, którego tak pragnęłam, jednak zdobyłam, że jednak coś z tego wyszło, bo przecież od września 1939 roku do grudnia 1940, czyli przez prawie póltora roku nie miałam możliwości żeby żeby choć przez jeden dzieć móc gdziekolwiek pograć. A to jest przecież wiek rozwojowy, dziecko w wieku 11-12 lat jest w ważnym okresie rozwojowym. I mimo wszystko jakoś nawiązałam szybko kontakt z instrumentem, znalazła się taka możliwość, chodziłam do tej wsi półtora kilometra w jedną stronę, przez zupełne niezagospodarowane pola… Teraz stoją tam już wszędzie domy, ale wówczas nic tam jeszcze nie było. Tylko szczere pole.
TT: A zimy były w tamtych czasach jak podaje historia, bardzo surowe, wręcz jak na złość - bardzo mroźne?
LG: Zimy w trakcie okupacji były bardzo mroźne, czasami było nawet ponad 20 stopni mrozu. Ja jednak tam chodziłam, nic mnie nie przerażało, żadna śnieżyca, motywowało mnie to tylko że muszę pójść grać. No i czasami bywało też i tak, że przychodziam, a właścicielka mówiła do mnie po niemiecku, że nie mogę grać bo tam wino stoi… No to ja jej mówilam że jej tego wina przecież nie wypiję… Ale wino było poustawiane w beczkach koło pianina i je zastawiało, więc musiałam niestety odejść z kwitkiem, i z grania były wtedy nici.
TT: Była Pani zawsze bardzo wytrwała w tym żeby mimo wszystko pokonywać trudności?
LG: Tak, jeśli człowiek do czegoś dąży naprawdę uparcie, to okazuje się że każdą trudność pokona, ale to musi być rzeczywiście jakaś ogromna determinacja, żeby wszystko, jak to się mówi „wliczyć w koszty“. I to musi być dla człowieka coś takiego że nic go nie obchodzi co i jak dzieje się wokół, tylko najważniejsze, żeby swoje robić, to co czego się naprawdę chce, to co się sobie postawiło za cel działania. I jakoś to po prostu wyszło.
TT: Ale to wszystko kosztowało zapewne bardzo wiele wyrzeczeń? Jakie było Państwa życie w czasie okupacji?
LG: Musiałyśmy się ukrywać, ponieważ Ojciec nie meldował się na listy Gestapo, bo byliby go od razu zgarnęli do obozu, i nie wiadomo jeszcze do jakiego. On należał w Rybniku do polskiej elity, i był na liście wrogów III Rzeszy. Mieszkałyśmy na terenie, który był do Rzeszy wcielony, Górny Śląsk był jak wiadomo jej częścią. Ale jako Polki nie miałyśmy możliwości otrzymywania żadnych kartek żywnościowych, które obowiązywały przez cały okres okupacji i wojny w Niemczech.
TT: Czy okupanci na terenach wcielonych do III Rzeszy pozwalali Polakom przeżyć?
LG: Trzeba im przyznać że Niemcy bardzo dobrze organizowali swojemu, niemieckiemu społeczeństwu lata wojny. Do momentu aż zaczęło się wszystko walić, i ludzie ginęli, gdy już przyszedł czas katastrofy pod Stalingradem i odwrotu. Ale dla rodzin, które zostały w kraju przez okres wojny, dopóki w miarę sytuacja była stabilna, i póki Amerykanie, i Anglicy nie zaczęli intensywnie bombardować, ludzie mieli jak żyć. Dostępne były artykuły czystości (pamiętam specjalne mydełka dla niemowląt i zwykłe szare mydła dla tzw. normalnych ludzi) ale na wszystkie inne, artykuły, przede wszystkim żywnościowe, były kartki.
TT: A jaki był los mieszkających tam Polaków?
LG: Myśmy, jako Polki, żadnych kartek nie miały, więc musiałam chodzić do ludzi na żebry. Ludzie mnie jednak lubili, byli nam w miarę życzliwi, także sami właściciele sklepów z żywnością - np. choćby rzeźnik, który zawsze coś dla nas po kryjomu zostawił, jakoś dało się dzięki temu przeżyć. Taka była dla nas okupacja.
TT: A jakie były te podstawowe warunki życia, jak traktowało Was otoczenie?
LG: Różnie, mieszkałyśmy w jednym pokoiku dalszej rodziny mego Ojca, na wsi pod Rybnikiem. Nie było nam łatwo, ale trzeba było gdzieś mieć dach nad głową. Rozmawiałyśmy z Mamą oczywiście po polsku, a że były to czasy wojny, więc obowiązywało „zaciemnienie“. Co wieczór zasłaniałyśmy na noc okna specjalnym czarnym papierem, i któregoś ranka, gdy podniosłam zasłony zaciemniające, na szybie widniał napis
„Nicht polnisch quatschen, hier wird deutsch geredet“
Co oznacza:
„Nie paplać po polsku, tu się mówi po niemiecku“.
Był to więc okres bardzo trudny, ale ja myślę że dla mojego późniejszego zawodu było to właściwie bardzo dobrą szkołą…
TT: Szkołą przetrwania?
LG: Tak, no ale nie tylko, bo jak już zaczęłam w czasach dorosłych jeździć sama za granicę, w czasie tych wszystkich podróży koncertowych zdarzało się tyle niespodziewanych sytuacji, trudnych, kłopotliwych, nastręczających niepotrzebnych stresów, a to bagaż nie dojechał, a to samolot wypadł, a to coś ukradli w podróży, stawało się często przed sytuacjami niemożliwymi prawie do pokonania, a ja jeździłam za granicę wszędzie sama, i to nie było łatwe.
Mama od dziecka wychowywała mnie w umiarkowanej dyscyplinie i uczyła panować nad nerwami. Byłam wdzięczna rodzicom za to przygotowanie do zawodu koncertującej pianistki. Kiedyś z powodu strajku - co we Włoszech często się zdarza - nastąpiły takie zakłócenia w komunikacji, że przyjechałam do Syrakuz na Sycylii 20 minut przed rozpoczęciem koncertu. Byłam głodna i ledwie żywa ze zmęczenia. Nie wiedziałam, czy umyć ręce, czy od razu przebierać się w długą suknię, czy spróbować, jak reaguje i jak jest wyregulowana klawiatura, jakie jest brzmienie fortepianu, bo o odpoczynku, kolacji czy rozegraniu się nie było mowy. Koncert powiódł się, publiczność nagradzała mnie owacją i zasypała kwiatami. *)
TT: Czyli czas wojny to była dla Pani taka swoista szkoła hartu ducha?
LG: Tak, w rzeczy samej, to była wielka szkoła hartu ducha, i wytrwałości.
TT: Moja Śp. Babcia, która jako młoda dziewczyna także podobnie ją przechodziła, tyle że na terenach Krakowa i jego okolicach, mawiała, że trzeba było umieć sobie poradzić, niezależnie od sytuacji i okoliczności.
LG: Pamiętam jak miałyśmy na kolację chleb z musztardą, i chwaliło się Boga że był ten chleb w ogóle, bo piekarz mnie lubił, i starał się nam pomagać.
TT: A czy odgłosy, informacje o Powstaniu Warszawskim nie dochodziły do Państwa wówczas w ogóle?
LG: Nie, tam, gdzie mieszkałyśmy była III Rzesza i nie było żadnej informacji, o niczym nie wiedziałyśmy. Mój Tato działał w AK, ale także nie mieliśmy od niego żadnych informacji na ten temat, bo on nie chciał się w ogóle ujawniać, by nie ryzykować naszym, i swoim życiem. Od czasu do czasu podsyłał nam poprzez zaufane sobie szczególnie osoby jakieś środki do życia - trochę pieniędzy, ponieważ pracował w fabryce w Będzinie, i w Sosnowcu, pod innym nazwiskiem. Musiał bardzo uważać na szpiegów, zdrajców wokół nie brakowało, było ich mnóstwo, byle donos mógłby pogrążyć wtedy i jego, i nas. To były bardzo trudne czasy ale nie żałuję ich o tyle, że dały mi wielką szkołę przetrwania, trzeba było zdobywać codziennie rzeczy najprostsze, które były podstawą do życia.
TT: Czyli praktycznie wszystko?
LG: Tak, choćby worek ziemniaków, po które poszłam kiedyś kilkanaście kilometrów do majątku, niemieckiego dworu, i mimo wielkiej niechęci zarządcy, który oganiał się przede mną kilka godzin biczem, świszcząc mi nim nad głową. Ale udało mi się uparcie to przetrwać i w końcu od niego dostać to, po co poszłam, czyli worek kartofli. Musiałam jeszcze zorganizować jakoś sama transport z tym workiem do domu, bo nie byłabym przecież w stanie ponad 50 kg ziemniaków sama udźwignąć i zanieść, i w końcu to też się udało. Także były to trudne przeżycia, ale człowiek uczył się radzić sobie w tych trudnych chwilach i organizować życie, mimo szczególnie wrogich okoliczności.
TT: A jak wytrzymywało to Pani zdrowie? Trzeba było mieć przecież kondycję żeby to wszystko przetrwać?
LG: To były także czasy, w których uczyłam się hartować i dbać prostymi metodami o zdrowie, tak żeby nie chorować i nie poddawać się słabościom, i ono mi potem przez długie lata wiernie służyło. Później, w życiu dorosłym raczej unikałam lekarzy, o których mój Śp. Tato zawsze wypowiadał się ze swoistym poczuciem humoru:
- Wszystkich panów lekarzy bardzo lubię i cenię, ale nie wtedy gdy są w białych kitlach.
Biografia Prof. Lidii Grychtołówny na portalu Culture.pl
Biogram Prof. Lidii Grychtołówny stronie Narodowego Instytutu Fryderyka Chopina