/

24/09/2021

Część 8.


„To jest po prostu taki zawód, że trzeba umieć sobie w każdej sytuacji poradzić, i nawet gdy jest bardzo gorąco, zachować zimną krew…”


Tomasz Trzciński:  Jest Pani znana z wielkiej sztuki kompromisu artystycznego i dobrej atmosfery w kontaktach ze sławnymi dyrygentami i artystami ale również z niesłychanego temperamentu i umiejętności postawienia zawsze na swoim, jeśli chodzi o sens interpretacji koncertu. Czy zdarzały się Pani sytuacje w których trzeba było długo walczyć o swoje zdanie na próbie z orkiestrą? Co w takich wypadkach było najważniejsze? Dyrygenci potrafią być przecież także niesłychanymi tyranami. 


Prof. Lidia Grychtołówna: Miałam kiedyś taką sytuację gdy występowałam pod Wolfgangiem Sawallischem, nie żyjącym już od kilku lat dyrygentem, uważanym za drugą po Karajanie sławę dyrygencką, z którym wykonywaliśmy w Hamburgu Koncert Fortepianowy a-moll Edwarda Griega. Po próbie z orkiestrą przyszedł mi wówczas pogratulować jej inspektor ( inspektor orkiestry to człowiek, który organizuje pracę orkiestry i jest jej czynnym muzykiem na etacie), i powiedział:


    -    Pani się udało coś co się innym nigdy się nie udaje…

    -    Dlaczego? - Zapytałam nieco zdumiona. Ale on się tylko uśmiechnął.


Sawallisch narzucał bowiem swoje tempa wykonania a ja konsekwentnie grałam w takich, jakie uważałam za właściwe. Wówczas on przerywał grę i mówił ze chciałby to inaczej, a ja konsekwentnie, mówiłam:


    -    Panie dyrektorze, przepraszam ale jak bym prosiła o to tempo, które ja Państwu zaproponowałam.


No i w końcu jednak uległ i było w takich tempach i tak jak ja chciałam. I to mu się nie udało, bo on to był „Drugi Karajan“ i to on narzucał. Ciekawa jestem, gdyby mi przyszło zagrać z Karajanem, jakby to wyglądało, bo on także był na scenie despotą i narzucał swoje tempa i interpretację. 


TT: Czyli udawało się te sprawy rozwiązywać w miarę pokojowo. Wiele miała Pani takich historii?


LG: Najwięcej kłopotów bywało błędnym z planowaniem koncertów przez krajowe agencje artystyczne… Zdarzyło mi się kiedyś że pomyłkowo taka agentura z PRL, w roku 1960, podała na mój występ z orkiestrą koncert f-moll Chopina, którego nie miałam jeszcze w repertuarze, a który miałam zagrać trzy tygodnie później w Niemczech, i już nie dało się tego w żadnym wypadku odkręcić. Drugi raz podobna historia, także z koncertem w Niemczech zdarzyła się później, gdy pomyłkowo podano orkiestrze w jako program II koncert fortepianowy c - moll Sergiusza Rachmaninova, podczas gdy ja miałam przecież zagrać jego Rapsodię na Temat Paganiniego, i też, w związku z tym, w ciągu niezmiernie krótkiego czasu przeczytać, nauczyć się i opanować ten nowy utwór, i przygotować do wykonania na scenie, i to jeszcze w renomowanym miejscu za granicą. Każdy pianista - muzyk i meloman wie przecież doskonale, jakie jest to wielke dzieło, jak trudne, i ile wymaga od wykonawcy nie tylko wytężonej pracy, ale też i umiejętności pianistycznych, żeby móc je zagrać w pełni koncertowo, i to po tak krótkim czasie przygotowania! 


TT: Czyli musiała Pani przygotowana być zawsze na tego typu niespodzianki?! A do tego trzeba było mieć przecież naprawdę stalowe nerwy, a nie tylko palce?!


LG: Tak, a jeszcze zdarzały się wręcz niemożliwe sytuacje w podróżach, zdarzało się, gdy program bywał bardzo napięty że zadania te były do pokonania nawet trudniejsze od samych koncertów. Przeżyłam takich nieprawdopodobnych historii kilka, oto jedna z nich: 


Zaplanowano mi kiedyś trasę koncertową tak, że w piątek w Berlinie miałam grać koncert Edwarda Griega pod dyrekcją Kurta Zanderlinga, sławnego dyrygenta, a już nazajutrz, w sobotę nad jeziorem Garda we Włoszech miał się odbyć mój recital fortepianowy, na jednym ze znanych festiwali. Zaś już następnego dnia, w niedzielę, miałam być z powrotem w Niemczech, i grać w Magdeburgu powtórkę tego piątkowego koncertu z Berlina… Mogło to wszystko być więc przedsięwzięciem bardzo ryzykownym! Agent w Polsce twierdził jednak z uporem, że są przecież samoloty, szybkie połączenia, i że dam sobie radę. I co miałam zrobić… Wyruszyłam w drogę. Piątkowy koncert w Berlinie udał się bardzo dobrze, następnego dnia poleciałam raniutko do Mediolanu, gdzie mnie odebrano i zawieziono na festiwal. Recital także wypadł świetnie, a w niedzielę wcześnie rano przy pięknej pogodzie podziwiając wspaniałe widoki wracałam autobusem na lotnisko do Mediolanu. Było cudownie dopóki, tuż przed lotniskiem, nie pokazała się gęsta jak mleko mgła, z której to lotnisko zresztą słynie. Autobus zmniejszył prędkość do minimum, bo dosłownie nic nie było widać, na ale dowiózł nas w końcu na miejsce, i choć na początku wyglądało na to że nici z lotu i bo samolot we mgle nie wystartuje, to jednak w chwilę jakąś później ogłoszono że lot się odbędzie. Więc po przejściu przez kontrolę graniczną, gdy już byłam gotowa do samolotu ogłoszono że jednak maszyna nie wystartuje. Zaczął się stres i ale wówczas czym prędzej zmieniono mi przelot na samolot lecący do Berlina z przesiadką w Monachium. I gdy już mieliśmy wsiadać okazało się znowuż że ta maszyna ma z kolei jakąś usterkę techniczną i że też teraz nie wystartuje… Zaczęło się robić bardzo nerwowo, martwiłam się czy w ogóle dolecę do Niemiec, i wtedy powiedziano mi że poprzedni samolot jednak wystartuje, ale do Berlina dolecę z błyskawiczną przesiadką we Frankfurcie, i z obietnicą że wszystko ma zagrać jak w zegarku, a mój bagaż będzie we Frankfurcie przeniesiony błyskawicznie do samolotu do Berlina, który miał we Frankfurcie na mnie poczekać… poleciałam. Gdy wysiadłam już we Frankfurcie, ale hen, daleko od lotniska, okazało się że jednak brakuje mojej walizki… I znów kłopot, nie mogę lecieć dalej, bo trzeba przecież spisać protokół… No i wtedy się zaczęło. 


TT: Czyżby górę wzięła nagle niemiecka skrupulatność i formularze?


LG: Tak, zawieziono mnie od razu na lotnisko, zaczęto spisywać protokół. A czas nieubłagalnie płynął i naglił, napawając mnie obawą czy w ogóle zdążę dolecieć do celu, więc wreszcie skierowano mnie na inny samolot do Berlina, tyle że tam był już prawie komplet pasażerów, a oczekujących i chętnych na ten lot osób było jeszcze ponad 30… Nie wiem już jakim cudem, ale jakoś udało mi się dostać na jego pokład, i byłam tą ostatnią osobą, którą jako pasażera przyjęto do tego samolotu. Więc, prawie goła i wesoła, bez bagażu, bez moich rzeczy osobistych, i żadnej sukni koncertowej, doleciałam do Berlina Zachodniego, puściłam się biegiem z dworca na stację S-Bahny, wskoczyłam do kolejki i - wio, dalej w drogę do Berlina Wschodniego. Miałam tam u przyjaciół na szczęście jeszcze drugą, zapasową suknię koncertową, ale musiałam ją od nich odebrać. Dojeżdżam więc do Berlina Wschodniego, na Friedrichstrasse, a tam znowu przeszkoda - długa kolejka do taksówek… Czas naglił już bardzo, na szczęście wybłagałam, i czekający w kolejce ludzie zgodzili się przepuścić mnie do pierwszego taxi, jakie podjechało, wsiadłam i pojechałam… I wtedy, pamiętam, mówię jeszcze do taksówkarza, że będzie musiał mnie zawieść potem do Magdeburga, na mój wieczorny koncert… FIlharmonia z Magdeburga wydzwaniała już do moich znajomych, którzy też czekali na mnie zdenerwowani, nie wiedząc co się ze mną w ogóle dzieje. W końcu, szczęśliwie do nich dotarłszy, chwyciłam suknię, trochę się odświeżyłam, i już, już miałam wychodzić do taksówki, gdy do ich drzwi zadzwonił kierowca z wiadomością, że na drodze wyjazdowej do Magdeburga wydarzył się jakiś poważny wypadek, niemiecka policja w okolicach Berlina zamknęła drogę, i nigdzie już nie pojedziemy. I to był koniec, teraz utknęłam na dobre. Koncert mój się rzecz jasna nie odbył. Kurt Zanderling był wściekły, szalał podobno ze złości, ale co było zrobić. I nie koniec na tym bo musiałam wrócić jeszcze następnego dnia do Berlina Zachodniego na lotnisko Tempelhoff po moją walizkę, dostawszy wcześniej kolejne pozwolenie wyjazdu z DDR, co także nie było takie łatwe. Szukaliśmy jej długo, aż w końcu znaleźliśmy leżącą, nie wiedzieć dlaczego, w pomieszczeniu na dawne zguby, bo nie chciałam za nic w świecie ustąpić i uparłam się, żeby i tam też jej poszukać. Zażądano więc ode mnie kwitu na mój bagaż z lotniska. Okazało się że ten, który posiadam, ma inny, nie pasujący numer… I znowu problem, bo numer bagażu nie zgadzał się Niemcom w ewidencji bagażowej, i nie chcieli mi niczego wydać. Tłumaczę im że w Mediolanie był chaos i perturbacje ze startem, szukano dla mnie innych, zastępczych lotów, przebukowywano mnie z samolotu do samolotu… i stąd wzięła się na pewno taka pomyłka z numerem bagażu. Ale nie ustępowali. Więc poprosiłam chociaż o jej otwarcie, ponieważ zapamiętałam, że na wierzchu zapakowane były nuty z utworami Fryderyka Chopina, z moim podpisem. Tak zrobiono. I te nuty faktycznie leżały na wierzchu, tak jak im mówiłam. Na tej podstawie wydano mi w końcu walizkę. Ale ileż nerwów to kosztowało i okropnego, stresu… A Chopin ocalił mój bagaż… 


TT: Znów Pani nieodstępny, cudowny Chopin przyniósł szczęście! Takie są te tournee, czasami, tak to się dzieje w trasach, trzeba mieć wprawę i mocne nerwy żeby nie paść ze stresu nim się wyjdzie na scenę?


LG: Tak, i po takim stresie trzeba było nieraz jeszcze usiąść do instrumentu i zagrać koncert, i musiało się przecież udać… Gdy z Filharmonią Łódzką byłam na Tournee po Włoszech, przez zakupy w supermarkecie, w jakieś miejscowości po drodze, które członkowie orkiestry zaczęli robić za otrzymane dopiero co diety, spóźnilibyśmy się prawie na pierwszy koncert do Syrakuz na Sycylii. Czekaliśmy z odjazdem prawie półtorej godziny aż wszyscy członkowie orkiestry powrócą z tego sklepu, i dojechaliśmy do Syrakuz na wieczorny koncert dosłownie w ostatniej chwili, niecałe pół godziny przed koncertem. Miałam tam więc dokładnie tylko tyle czasu żeby móc pośpiesznie przebrać się w strój koncertowy, wejść na scenę, ustawić na odpowiedniej wysokości stołek do fortepianu, i zagrać kilka dźwięków na przywiezionym fortepianie, żeby sprawdzić ogólnie instrument, jak brzmi, i jaka jest klawiatura, lekka czy ciężka… To był potworny stres i napięcie, ale co było zrobić, trzeba było zagrać koncert. Oni mnie potem wszyscy strasznie przepraszali mówiąc że zupełnie nie wiedzieli, że to ja jestem solistką tego koncertu, i nie myśleli o tym że muszę przecież dobrze tego wieczoru zagrać. 


TT: To dobrze że choć na koniec zrozumieli że to Pani miała tam zagrać, i że koncert w tym dniu był ważny…


LG: No tak… Takie były czasy. Zresztą Ci, co je pamiętają, wiedzą najlepiej jak to wtedy było. Uroki tamtej rzeczywistości były rozliczne a muzykom nigdy nie powodziło się najlepiej…


TT: Czyli zdarzały się częściej tego typu sytuacje, to była taka ciągła karuzela i niewiadoma? Ale że też nie było z Panią żadnego agenta, który by o to dbał i pilnował takich sytuacji? Jak często była Pani skazana wyłącznie na siebie?


LG: Tak niestety było prawie zawsze! Drugi raz zdarzyło mi się coś podobnego znowu w Bułgarii, gdy grałam w Sofii koncert Wisłockiego, zresztą pod jego osobistą dyrekcją, a następnego dnia miałam w dawnej - wówczas Jugosławii, także jeszcze koncert, tyle że już solowy recital. Do tego miejsca gdzie grałam dotrzeć można było tylko autobusem, więc raniutko ruszyłam nim z Sofii w kierunku Jugosławii. Na granicy bułgarsko-jugosłowiańskiej stał wówczas tylko jeden mały budyneczek straży granicznej i celników, nic nie dało się zrobić z normalnych czynności postojowych, ani kawy ani toalety, za to oczywiście odbyła się obowiązkowa odprawa celna, każdy musiał wyjąć ze schowka swój bagaż i okazać zawartość do kontroli. No i celnicy odkryli przemyt. 


TT: A to nie były sytuacje wówczas wesołe i potrafiły potrwać?


LG: Tak, ktoś szmuglował do Jugosławii prawie tysiąc… plastikowych talerzy. I celnicy zaczęli je skrupulatnie wypakowywać i liczyć. Sztuka po sztuce. Trwało to i trwało, chyba prawie już ze dwie godziny, a liczeniu talerzy końca widać nie było. Cyrk nie z tej ziemi. Kiedy w końcu je przeliczyli, wpisali w protokół, i szczęśliwie odjechaliśmy, pot ciekł mi ze zdenerwowania po plecach, ale godzinę przed wyjściem na scenę, zmęczona i zdenerwowana tą podróżą dotarłam na miejsce. Zaraz wybiegła do mnie naprzeciw z płaczem organizatorka z tamtejszej agencji, zrozpaczona, mówiąc że już po prostu kompletnie nie wiedziała co ma zrobić, i myślała że trzeba będzie ten koncert odwoływać. 


TT: Ale Pani jak zawsze była jednak, mimo wszystko, gotowa zagrać? 


LG: W zasadzie uważałabym taką decyzję- odwołanie koncertu, za najbardziej w tej sytuacji rozsądną. Ale, postanowiłam mimo wszystko szybko zrobić jakąś małą próbę i wyjść naprzeciw sytuacji, i „ugotowanemu“ już prawie koncertowi, i zagrać, tak jak się umawialiśmy. 


TT: I jeszcze trzeba było się przebrać, przygotować?


LG: Tutaj nastąpił właśnie ciąg dalszy kłopotów, ponieważ moja sukienka koncertowa była z czystego jedwabiu, więc wiadomo - mięła się znacznie, i trzeba ją było zazwyczaj przed założeniem na występ solidnie wyprasować. Ja trzymałam ją wówczas, na tę podróż, w luźnej torbie, aby takiego pomięcia właśnie uniknąć, ale torba wylądowała po chaosie kontroli celnej na granicy blisko jakiegoś ogrzewania, spadła przygnieciona czymś od góry i suknia była wymięta jak „psu z gardła“. Pojechaliśmy do hotelu, o próbowaniu fortepianu w ogóle nie było już mowy, a suknię rozłożoną na podłodze w hotelowym pokoju prasowałyśmy wspólnie z panią pokojową, na dwa żelazka jednocześnie, ona jedną połowę sukni, a ja drugą… 


TT: To nie do wiary… to brzmi po mału tak, jak gdyby to była jakaś czeska komedia, dosłownie „czeski film“, jak to się wówczas, a nawet jeszcze i dzisiaj mówi przy takich sytuacjach.


LG: Ale dosłownie tak było, ja nie żartuję! „Na wariata“ To wszystko naprawdę się wydarzyło. Szybko nam to poszło na szczęście, suknię dało się doprowadzić do porządku. W programie miałam wtedy Appassionatę L. van Beethovena, Etiudy Symfoniczne Roberta Schumanna, no i trochę różnych drobiazgów. Czyli, jakby nie patrzeć, koński program. Myślałam sobie przed wyjściem z obawą 


    -    no to będzie dopiero koncert, wygwiżdżą mnie chyba…


TT: I jak to się skończyło?


LG: No i na koniec miałam pięć bisów!


TT: A więc poszło Pani doskonale?


LG: Jeszcze nigdy wcześniej tyle ich na żadnym koncercie nie miałam…


TT: Jak się to stało?


LG: Być może publiczność odreagowała również moje napięcie, ale tak na prawdę to człowiek w takich sytuacjach koncentruje się jednak, nie wiadomo w jaki sposób, ale maksymalnie, zbiera w sobie całkowicie i wychodzi na scenę, gra, nie myśląc o tym wszystkim, nawet powiedziałabym uwalnia się od całego tego stresu poprzez swój koncert. Wszystko wychodzi świetnie, nie wiadomo jak, bo jest się jednak dobrze przygotowanym, na pewno na scenę i granie. 


TT: I co działo się dalej?


LG: Dalej? Poszliśmy po koncercie na kolację, i siedzieliśmy z organizatorami i gospodarzami koncertu przy winie do drugiej w nocy, było wesoło i przyjemnie, nie czułam zmęczenia, zresztą adrenalina i tak nie dałaby mi przecież prędko zasnąć.


TT: Czyli celnicy mieli rację, i zmobilizowali Panią do sukcesu? 


LG: No tak jakby nie patrzeć… I tak to właśnie wyglądało, ciągle były jakieś hece i przygody, musiałam ratować różne sytuacje i grać, bo co było zrobić. A kiedyś z kolei przyjechał po mnie na lotnisko w Kanadzie dyrygent, przed zaplanowanym w Toronto koncertem, żeby mnie zawieźć do hotelu i na próbę, i już w samochodzie mówi do mnie, na całe szczęście zresztą, żebym mu zanuciła w jakim tempie gram pierwszą część koncertu fortepianowego Fryderyka Chopina. No, proszę bardzo, nucę mu wstęp do Koncertu f-moll Chopina, na co on zaskoczony przerywa mi i mówi:


    -    Proszę Pani, Pani gra jutro koncert e-moll!

    -    ??? Jaki e-moll?? odpowiadam nie mniej zdumiona

    -    ja Panu pokażę kontrakt!

    -    Nie Pani Lidio, koncert f-moll grany był w zeszłym tygodniu, a z Panią miał być wykonany koncert e-moll - pewien swego, nie dawał za wygraną.

    -    No to ja nie wiem, odpowiedziałam, nie wiedząc już co zrobić, 

    -    ale ja tego koncertu bardzo dawno nie grałam, jak mam się przygotować w jeden dzień, jak Pan to sobie wyobraża? Na co on spokojnie rezolutnie odrzekł:

    -    No to ja Panią zawiozę prosto do teatru i będzie Pani mogła sobie poćwiczyć


I tak było, do północy ćwiczyłam na fortepianie w teatrze przypominając sobie Koncert e-moll Fryderyka Chopina a następnego dnia była rano próba i wieczorem koncert, i… 


TT: Wszystko się udało? 


LG: Naturalnie, udało mi się odświeżyć i przygotować ten utwór, praktycznie z pamięci, i zarówno próba jak i koncert świetnie poszedł, był wielki sukces. Ale na tym ten zawód właśnie polega, że trzeba być po prostu przygotowanym absolutnie zawsze na absolutnie wszystko, i wiedzieć że wszystko co najbardziej nieoczekiwane może się stać w każdej chwili, a z programem także bywają takie sytuacje że nie sposób przewidzieć co się może wydarzyć. Mogłam mu przecież odpowiedzieć: 


    -    „Patrz Pan w kontrakt Panie Dyrygencie, tam warunki takie stoją“…


TT: Ale to nie bardzo w Pani stylu? 


LG: Tak, bo ja jednak zawsze starałam się wyjść z takich sytuacji z tarczą, czyli z sukcesem, i zagrać koncert jak najlepiej, jeśli był ku temu jakiś cień nadziei. To jest po prostu taki zawód, że trzeba umieć sobie w każdej sytuacji poradzić, i nawet gdy jest bardzo gorąco, zachować zimną krew…



Ciąg dalszy - Część 9.



*) Janusz Ekiert: Pochowam tu sekret, Wydawnictwo Muza

**) Lidia Grychtołówna: „W metropoliach świata - kartki z pamiętnika“ pod redakcją Janusza Ekierta 


Biografia Prof. Lidii Grychtołówny na portalu Culture.pl

Biogram Prof. Lidii Grychtołówny stronie Narodowego Instytutu Fryderyka Chopina

© + Tomasz Trzciński Musikproduktion 2018. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Video

Diese Website verwendet Cookies. Bitte lesen Sie unsere Datenschutzerklärung für Details.

OK